niedziela, 5 kwietnia 2015

22.

 Od autorki: Uszanowanko! Jak świąteczne szaleństwo? Mam nadzieję, że ciąża spożywcza pojawiła się sporadycznie ;). A co do konkretów... Rozdział przełomowy, bym powiedziała i z góry mówię, że niestety nie należy do najprzyjemniejszych. Zbliżamy się do końca, dacie wiarę? Nie bójcie się zaznaczać swojej obecności tutaj. Komentarze, kropki, gwiazdki, czy inne takie są bardzo mile widziane. I to chyba tyle. No nic, enjoy!

Wesołego alleluja, kochani!                     
*

You're the only one that wants me to die.

            Długie, nagie konary pięły się ku brunatnemu niebu usłanemu ciężkimi chmurami, które zdawać by się mogło, wydawały ostrzegawcze pomruki. Zapach deszczu unosił się dookoła, swoją wonią przesiąkając szeleszczące dookoła liście. Zimno nie dawało jednak za wygraną i wykorzystując wilgoć zastygłą w powietrzu, siarczyście gryzło policzki przechodniów.
            Zayn natomiast czerpał wszelkie przywileje z pustek na ulicach, spędzając czas z rodziną. Spacerowali po wyludnionym parku, w który niczym tyczki sterczały nagie postury wielkich drzew. Ławki ustawione w alejkach wydawały się być teraz przeraźliwymi szkieletami zaczepionymi na wielkim pustkowiu w towarzystwie późnej jesieni ubranej w gęstą mgłę i wyschnięte liście.
            - I co z nim zrobimy? – zapytała Doniya, zakładając otulone w rękawiczki dłonie na klatce piersiowej i ze zniecierpliwienie wpatrując się w kulkę futra niesioną przez najmłodszą z sióstr.
            - To pytanie robi się już nudne – przewróciła oczami Waliyha. Odkąd bowiem przy jednym z krawężników znaleźli pasiastego kotka, ta fraza zawisła w powietrzu i nie chciała odejść, cały czas powtarzana jak mantra. Jedynie Safaa nie miała problemu z małym kocurkiem, ponieważ od zaraz wzięła go na ręce i nie zwracając na wszelkiej ostrzeżenie starszych, tuliła zawiniątko do zielonej kurtki. Już wtedy stało się jasne, że pozbycie się zwierzęcia będzie ciężkim zadaniem.
            - Po prostu weźmiemy go do domu, nakarmimy i zawieziemy do schroniska. Może tam znajdą się jego właściciele – poinformował spokojnie Zayn, a spierzchniętych ust wydobył się obłoczek sinego dymu. Schował zmarznięte dłonie do kieszeni kurtki, po czym spojrzał na idącą przed nimi Safę, która jeszcze nic nie podejrzewała.
            - A nie lepiej byłoby rozwiesić ogłoszenia? – zapytała średnia z sióstr. Chłopak spojrzał na nią spode łba, ponieważ nie zdawała sobie chyba sprawy jak beznadziejny pomysł właśnie rzuciła.
            - Tak, Wal. Masz rację. Rozwiesimy ogłoszenia czy może lepiej od razu na bilbordach zostawić swój numer telefonu i adres? – sarknął, co niestety nie wyszło mu na dobre, bowiem oburzona siostra potraktowała go solidnym sierpowym prosto w żebra. Całą tę sytuację skwitowali jednak ze śmiechem.
            - Mamo, mamo! Mam go! Znalazłem Bonifacego! – krzyknął jakiś chłopczyk, stając naprzeciwko zdezorientowanej Safy. Dziewczęce rączki mocniej oplotły ciałko rudego kociska, czując pod palcami przyjemne, aczkolwiek zimne futerko.
            - To mój kot. Możesz mi już go oddać.
            Do dwójki dzieci podeszła kobieta po trzydziestce z wymalowaną ulgą na twarzy.
            - Bardzo przepraszam. Szukamy tego sierściucha od samego rana, bo znowu się gdzieś zgubił – powiedziała na wstępie, przyjaźnie się uśmiechając.
            Rodzeństwo mrugnęło do siebie porozumiewawczo, jednak to na Zayna padło najgorsze zadanie, jakim było porozmawianie z najmłodszą siostrą. Westchnął przeciągle, gładząc się po zarośniętym policzku, po czym kucnął, by mniej więcej zrównali się wzrostem.
            - No dalej, mała. Trzeba go oddać, bo ten chłopczyk za nim tęskni. On należy do niego. – Ze wszystkich sił starał się przekonać niebieskooką, jednak ta nadal kurczowo zaciskała dłonie na obojętnym zwierzęciu. Ostatecznie ostrożnie przekazała futrzaka w ręce właścicieli i ze smutkiem wymalowanym w dziecięcych tęczówkach patrzyła jak znikają w jednej z alejek.
            - Tak trzeba było zrobić – wytłumaczył Malik, kładąc jej dłoń na ramieniu. Dziewczynka miała jednak w sobie za dużo żalu, aby ty razem potulnie słuchać brata. – Musisz pozwolić mu odejść. Czasami to nie jest łatwe, ale tam będzie mu przecież lepiej.
            - Że też ty nie pozwolisz tak odejść Livii! Może tam by też było jej lepiej! – krzyknęła płaczliwie, po czy rzuciła się biegiem przed siebie.
            - Safaa! – Waliyha na nic nie patrząc ruszyła za nią.
            Zayn natomiast stał w osłupieniu, czując suchość w gardle. Już nieistotne było chłodne powietrze ani też ten przeklęty kot. Skupił się na przed chwilą usłyszanej prawdzie.  Nikt mu jej nie wypersfadował przez tyle czasu, a zrobiła to taka mała istota i to całkiem nieświadomie. Najgorsze w ty wszystkim było to, że żadne z tych słów nie było kłamstwem. Stanowiło jedynie otwarcie oczu na rzeczywistość i zaistniałą sytuację. Było tylko, albo i nawet aż, pewnego rodzaju tytułem jakim można było opatrzyć jego relacje z Livią. Ale czy wszystkie? Może gdyby się nie poznali wszystko wyglądałoby inaczej? Z pewnością nie byłoby szpitala i śpiączki, ale co by się z nimi stało? Jak potoczyłyby się losy jej i Stevena? Co by było z nim samym? Czy mieliby siłę, by żyć oddzielnie? A może ich poznanie się było jakimś paskudnym przeznaczeniem? Jak nie wtedy to może mieli spotkać się za kilka tygodni, miesięcy? A może właśnie mieli na siebie spojrzeć w tamtej godzinie, kiedy niebo było zasłonięte chmurami, wiał słaby wiatr, a obok przejeżdżał stary, szary samochów z wgniecioną blachą? Może taka sytuacja była im pisana, bo inaczej być po prostu nie mogło. I może tak najzwyczajniej nie mógł pozwolić jej odejść, bo się tego bał. Bo za bardzo mu zależało. Bo nie chciał bez niej żyć?
            - Zayn. – Doniyah chwyciła go za przegub ręki, dłonią masując w pocieszającym geście przedramię. – Ona nie chciała.
            - Nieważne. Lepiej je dogońmy – stwierdził obojętnie, jednak w jego wnętrzu w dalszym ciągu brzmiało echo słów siostry, które swoją siłą burzyło silne mury.

~*~

And I can think of a thousand reasons why I don't believe in you, 
I don't believe in you and I.

            Kruche palce z całej siły zaciskały się na biały prześcieradle, paznokciami wbijając się w delikatny materiał. Mrok zawładną całym pomieszczeniem, zaczynając od jasnych paneli, przez ściśnięte cząsteczki powietrza, kończąc na suficie, po którym co chwila przebiegały długie cienie koronkowej firanki. W środku było chłodno. Pachniało dymem papierosowym, pustką, smutkiem i rozczarowaniem. Ruchy zimnego powietrza muskały wszystko dookoła, paraliżując swoim dotykiem leżące bezwładnie na łóżku ciało.
            Alabastrowa skór choć pokryta milionem wypustek gęsiej skórki, nie odczuwała zmiany temperatury. Łabędzia szyja wyciągała się w pragnieniu świeżego powietrza, jednak zmęczone ciało nie pozwalało na większe ruchy. Tylko szeroko otwarte, szare oczy bez ruchu wpatrywały się w jakiś punkt na suficie niemo błagając o pomoc, a po porcelanowych policzkach skapywały kolejne, słone łzy.
            Oddech był ciężki. Palił gardło, rozsadzał płuca. Ciemne włosy lepiły się zarówno do twarzy jak i do nasiąkniętych kroplami skrawków pościeli. Wydawać by się mogło, że sine wargi coś szepczą - jakąś cichą modlitwę. One jednak drżały leciutko, pijąc kolejne dawki żalu jakie wylewały się z jej oczu.
            Livia nie ruszała się. Leżała w jednej pozycji od nie wiadomo jak dawna, pozwalając by w jej wnętrzu nadmiar przeżyć powodował zniszczenie. Czasami tylko przysłaniała usta dłonią, kiedy przychodził kolejny spazmatyczny atak płaczu.
            Bo wszystko w jej życiu powoli się zmieniało i podążając do jednego punktu. Była już za słaba by walczyć z samotnością i bólem, który przenikał przez grube materiały swetrów i zagnieżdżał się pod klatką żeber, swoimi szponami wygrywając na chudych kościach usypiającą melodię.
            Do pewnego czasu wszystko wreszcie się układało. Ojciec wyszedł ze szpitala. Jego stan był coraz lepszy. Jego więź z Mary – kobietą mieszkającą kilka domów od kamienicy – na nowo odżyła. Tego widoku nie psuł jej nawet jej pogarszający się stan. Aż wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy ON wyjechał. Wsiadł w wielki samolot, który zabrał go na drugi koniec świata. Początkowo dzwonił codziennie. Później telefony stały się coraz rzadsze. Nie miała mu tego za złe, bo wiedziała, że praca go pochłania i są priorytety na których musiał się skupić. Kiedy dzwonił, wspominał coś o występie, zabawie i o tym, że chyba wreszcie jest szczęśliwy, po czym kończył połączenie. Stopniowo o niej zapominał, a tego bała się najbardziej. Wreszcie niemal przestał telefonować, pozostawiając jedynie zdawkowe wiadomości sms. Sprawy nie ułatwiały zdjęcia z ową brązowowłosa dziewczyną, z którą chyba łączyło go coś więcej niż przyjaźń. Wtedy Livia wmawiała sobie, że przecież jej nie zależy. Że przecież ją to zupełnie nie interesuje. Za dnia wyrzucała go z pamięci, a nocą, przy zasłoniętych oknach dotykała nieśmiało strzępkami wspomnień, z rozpaczy gryząc wargi, bo przecież miała się do niego nie przyzwyczajać.
            Był to wyraz chudej tęsknoty do tego, czego nigdy nie miała. Do tego, co zawsze chciała mieć. Do tego z zniknęło z jej życia zanim jeszcze zdążyła otworzyć oczy.
            Kiedy przyjeżdżał do Londynu, spędzał czas z nowymi znajomymi, widując się z Olivią niesamowicie rzadko. Ich słowa się ograniczyły. Spojrzenia ucięły. Oddechy umilkły. Tyle niewypowiedzianych zdań zastygło na jej spierzchniętych wargach, które On mógł uwolnić szeptem, pocałunkiem lub też nawet krzykiem. Wystarczyłoby, żeby pojawił się w progu i po prostu był. Chciała jedynie małej namiastki tego, co kiedyś było codziennością. I tylko kolejne paczki papierosów minimalnie nakrywały tę pulsującą pustkę, nie gasząc jednak ogromnego rozczarowania.
            I już wtedy wiedziała, że jej zdrowie jest w opłakanym stanie. Zdawała sobie sprawę, że na nowo musi nauczyć się żyć. Przecież jej już nie potrzebował. Była w pełni świadoma, że bez niego nie będzie już tak samo. Że dni będą coraz cięższe, kawy coraz bardziej pozbawione smaku, a łzy codziennością. Wmawiała sobie, że w dalszym ciągu go nie potrzebuje, że poradzi sobie sama. Jednak nadal uparcie nie przyznała przed samą sobą, że zaczęło jej zależeć.
            Smutek był coraz większy, a jej drobna sylwetka nikła w oczach z dnia na dzień, cicho modląc się o pomoc. Nic nie pomagało. Zionąca zimnem pustka pochłaniała każdy skrawek jej samej, nie oszczędzając nawet wątłego cienia, sprawiającego pozór, że wszystko jest w porządku.

            
I'm not yours anymore.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz