poniedziałek, 1 czerwca 2015

26.

Od autorki: Cześć, Kochani! Co słychać? Czerwiec mamy! A przechodząc do konkretów... Nieważne jak bardzo chciałabym to odciągnąć, Silent chyli się ku końcowi. Zostały jeszcze dwa rozdziały. I im bliżej tej publikacji tym bardziej jestem rozdarta, bo nie mam serca kończyć tej historii. Pełne skarg i zażaleń przemówienie przyszykuję na później, także się szykujcie. Aaaa, i wiem, że rychło w czas, ale otwieram skromny hasztag #SilentPrayerFF. Leggo! Wspaniałego dnia dziecka, miśki! <3
~*~
Drobne płatki śniegu opadały na zmrożoną ziemię, kiedy przemierzał kolejne parkowe alejki. W krótkim czasie dotarł do obdartych z liści krzewów, których nagie ramiona poprzez misterne sploty tworzyły swojego rodzaju ścianę. Z powodu zimy, miejsce to nie było już tak dobrze ukryte, dlatego też przez przestrzenie między roślinami można było dostrzec dawno zapomniany obszar. Nie wiedział czy właśnie tam chciałby się znaleźć. Coś podświadomie po prostu kazało mu skierować się w ten zapomniany róg połaci, nie zważając na jakiegokolwiek rodzaju obawy czy też sprzeczne emocje. Zwinnie prześlizgną więc między żywopłotem, a jego oczom ukazała się dobrze znana ławka.
Wypuścił powietrze spomiędzy spierzchniętych warg i ze zrezygnowaniem usiadł na odrapanym z farby drewnie, zaciskając dłonie na jego rogu. Anorektyczne rozczarowanie zaczęło ogarniać jego ciało, mimo że dobrze wiedział, że nie znajdzie tutaj Livii. Mimo braku jej fizycznej obecności miał nadzieję, że ponownie będzie w stanie poczuć jej obecność, kiedy znajdzie się „w jej” miejscu. Bowiem nieświadomie, przez kilka tygodni odwiedzał miejsca w których lubiła przebywać, szukając chociażby cienia jej mizernej sylwetki. Wszędzie jednak witała go pustak, która zionęła wprost w otwarte rany, swoim chłodem wysysając ostatnie ciepłe fragmenty wspomnień. To miejsce, jak i wiele innych, bez niej nie było takie samo. Nie mogło być.
Zayn zagryzł wargę walcząc z kolejnym atakiem tęsknoty. Zganił samego siebie, ponieważ kiedy tylko w jakiś sposób udawało mu się uporać z brakiem szarookiej, zawsze pojawiło się coś, co znienacka podsycało ból, nie pozwalając na jego wygaśnięcie. Batalia z emocjami była dla niego prywatna walką z wiatrakami; walczył z czymś, czego nawet nie powinien dotykać, z czymś, co nie przynosiło większych efektów. Mimo tego, wewnętrznie potrzebował przebywania chociaż z najmizerniejszą Jej częścią. Kiedy czuł się wyjątkowo paskudnie, a papierosy znikały z paczki w zastraszającym tempie, wychodził na zewnątrz i bezsensownie przemierzając ulice, szukał Jej. Obecność w poszczególnych miejscach - jej miejscach - była dla niego paradoksalnie ukojeniem. Myśli uspokajały się, oddech powracał do normy, a przełyk nie szczypał już w aż takiej skali. Tutaj mówił słowa, których nie wypowiadał nawet przy niej. Tutaj miał jej mikroskopijną cząstkę, która mimo swojego braku namacalności, pozwalała mu wziąć głęboki oddech i na chwilę poczuć Jej oddech.
- Tutaj też cię nie ma, co?
Mocniej zacisnął dłoń na rancie ławki, po czym pokiwawszy głową, skierował się w stronę wąskiej ścieżki. Chłód powoli zaczynał przenikać przez poły kurtki, przez co chłopak schował ręce do kieszeni, bardziej kuląc ramiona. Śnieg w dalszy ciągu okalał wszystko dookoła, a parkowy chodnik zdążył zamienić się w cieniutki, biały dywan.
Tuż przy bramie głównej, zauważył zbliżającą się do niego parę. Pewnie nawet by się nie zatrzymał, gdyby w jednej z postaci nie rozpoznał czegoś znajomego. Wysoki mężczyzna trzymał pod rękę niższą od siebie kobietę ubraną w gruby płaszcz. Co chwila pochylał się ku niej, by lepiej usłyszeć wypowiadane przez nią słowa. Wydawali się być naprawdę zadowoleni, czego dowodem były szerokie uśmiech na twarzach, oraz wesołe tony głosów.
- Steven – przywitał się, podając dłoń, gdy tylko znaleźli się w odległości kilku metrów. - Mary – skinął.
- Zayn! Jak miło cię widzieć – odparł pan Spencer, ściskając wyciągniętą ku niemu rękę. – Myślałem, że nie będzie cię w mieście. Mówiłeś coś o promocji.
- Ach, tak. Wróciłem wczoraj wieczorem. Teraz mamy krótką przerwę – oznajmił, wciskając swoje palce jeszcze głębiej w czeluści kieszeni.
- Wracasz na właściwe tory, co? – odezwała się Mary, krzepiąco klepiąc chłopaka po ramieniu. Spoglądając w jej oczy, mógł dostrzec pewnego rodzaju nadzieję pomieszaną z troską. Rysy twarz zdradzały jednak w dalszym ciągu współczucie, do czego zdążył się już przyzwyczaić.
To pytanie zmroziło jednak jego żyły jeszcze bardziej niż ujemna temperatura panująca dookoła. Właśnie to było jego problemem. Ten „powrót na właściwe tory”, jak nazwała to kobieta. Nie wiedział dokładnie jak tego dokonać, kiedy sytuacja z Livią nie była jeszcze przecież zamknięta, a on w dalszym ciągu nie chciał ruszać bez niej. Skinął więc jedynie niepewnie głową, całą swoją siłę wkładając w to, by grymas na jego twarzy nie zdołał zepsuć tego wrażenia. Niestety się to nie powiodło, gdyż Steven cicho westchnął pod nosem.
- A co u was? – zapytał szybko, odwracając uwagę od swojej osoby.
- Jakoś leci. Staramy się ruszyć dalej, bo ona by tego chciała.
Właśnie, czego tak naprawdę chciałaby Livia w takiej sytuacji? Nigdy nie lubiła kiedy wszystko koncentrowało się na niej. Dążyła do tego, by ludzie dookoła byli szczęśliwi, nie oczekując niczego w zamian. Może rzeczywiście by chciała, żeby zaczął układać sobie życie na nowo?
Pokiwał ponownie głową uśmiechając się blado.
- Naprawdę, dobrze was widzieć. Razem – odparł, a w jego oczy zamigotały ciepłym światłem. Zrozumiał, że właśnie tego chciała Livia. Widząc ojca szczęśliwego, z dobrą kobietą u boku, z pewnością byłaby szczęśliwa.
- Nie zatrzymuję już was, bo zimno. Miłego popołudnia!
- Może wpadłbyś jutro do nas na kawę, co? Skoro masz teraz wolne. A przecież dawno się nie widzieliśmy – zaproponowała Mary. Poważnie zaczynał coraz bardziej lubić tę kobietę. Jej ciepła nie można było w jakikolwiek sposób opisać.
- Koniecznie! – zawtórował Steven. – Widzimy się jutro, Zayn.
            ~*~
And if you fell to your death today. I hope that heaven is your resting place.
Ciepłe promienie słońca rzucały jasne smugi na drewniane panele, po których co chwila przemykała, sprzątając mieszkanie. Dookoła unosił się zapach migdałowego mleczka do polerowania, co dodatkowo wprowadzało Livię w dobry nastrój. Z rzadką dla niej radością nuciła jedną ze starych piosenek i gdyby nie nerwowe szuranie krzesła dobiegające z kuchni, mogłaby uznać ten dzień za niezwykle udany.
- Tato? – krzyknęła tak, by jej głos dotarł do oddalonego pomieszczenia, jednak nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Wiedziała dokładnie, że Steven jest w domu, a nawet gdyby gdzieś wychodził, poinformowałby ją. Już niemal na dobre przyzwyczaił się do nowego życia i starał się pamiętać o takich, wydawać by się mogło, błahych czynnościach.
- Tato? – powtórzyła, ale ponownie nie doczekała się odzewu. Z niepokojem odstawiła buteleczkę z mleczkiem na komodę, po czym skierowała się w stronę kuchni. W tamtej chwili z przyzwyczajenia wytężyła wszystkie zmysły, by zarejestrować każdy szmer, czy też słowo. Był to stary nawyk, wykształcony w tym „ciemniejszym” okresie jej życia.
Stając w progu zauważyła ojca leżącego niemal na kuchennym blacie. Co prawda siedział na krześle, jednak jego tułów wydawał się być zupełnie bezwładny i całym ciężarem naparł na kamienną powierzchnię. Głowa oparta była na podkurczonych ramionach,  jakby ukrywał w nich swoją twarzy.
- Tato, wszystko w porządku? – zapytała z przerażeniem, czując jak żółć podchodzi jej do gardła. Już teraz czuła, jak jej palce zaczynają nerwowo dygotać, a ciepło zalewa jej kark. Odkąd Steven wrócił ze szpitala, była przewrażliwiona na jego punkcie, czego była świadoma. Ojciec jednak w pełni to akceptował, jednocześnie zapewniając, że nic się mu nie stanie. Mimo tego, obawiała się o ewentualne powikłania czy też inne efekty uboczne. W takich sytuacjach bowiem znikał jej upór, przemieniając się w pozorny chłód. Zamieniała się w bezbronną dziewczynkę, targaną skrajnymi emocjami, którą nigdy nie miała czasu być.
- Tak, nie przejmuj się – westchnął słabo mężczyzna, próbując wyprostować się na krześle, co wyszło mu z marnym skutkiem, gdyż był w stanie unieść się na liche kilkanaście centymetrów. Gdy to jednak zrobił, ukazała się jej blada twarz z wyraźnie zaznaczonymi, purpurowymi śladami pod oczami. Czoło było zroszone potem, a suche usta z trudem łapały pojedyncze oddech. Ułożona na blacie dłoń trzepała się złowrogo.
Doskakując do Stevena wyciągnęła telefon, wybierając dobrze znany jej numer.
Pierwszy sygnał, drugi, trzeci… Tu poczta głosowa.
Warknęła coś niezrozumiałego przez zaciśnięte zęby, a gdy jej dłoń instynktownie powędrowała do ramienia ojca, poczuła jaki żar bije od jego skóry. To jeszcze bardziej wprawiło ją w przerażenie, więc w popłochu ponownie wybrała numer.
- No dalej, Zayn. Odbierz – szeptała, obserwując jak zmęczone powieki Stevena  przysłaniają przekrwione oczy.
Tu poczta głosowa.
Zagryzła wargę ze zdenerwowania, szybko analizując do kogo mogłaby się jeszcze zwrócić o pomoc, której w tamtym momencie tak bardzo potrzebowała. W jej głowie pojawiła się jedna myśl i już w ułamku sekundy w słuchawce odbywało się wybieranie kolejnego numeru.
- Livia? Czy coś się stało? – odezwał się kobiecy głos po drugiej stronie, a dziewczyna chyba jeszcze nigdy nie była tak wdzięczna, że właśnie go usłyszała. Balast spadł z jej ramion, gdyż wiedziała, że już część przeszkód udało jej się pokonać. Mimo nadal panującego napięcia, udało jej się minimalnie rozluźnić.
- Mary. Jak dobrze, że cię złapałam. Z tatą dzieje się coś złego. Jest cały blady i …. – miała kontynuować, kiedy poczuła jak materiał ojcowskiej bluzki umyka spod jej dłoni, pozostawiając jedynie po sobie powiew chłodu. Nerwowo wyciągnęła rękę, by go ponownie pochwycić. Udało się to jedynie czubkami palców, które w małym stopniu uchroniło mężczyznę. Jego ciało bezwładnie upadło na podłogę, a w całym mieszkaniu rozległ się głuchy trzask.
- Rany boskie, Mary, musisz tu przyjść. Mary, proszę cię, przyjdź tu jak najszybciej – bełkotała płaczliwie, pochylając się nad Stevenem, którego ciało po raz pierwszy niebezpiecznie zadygotało.
~
Put your open lips on mine. And slowly let them shut. For they’re designed to be together.
Wolnym krokiem przemierzyła szpitalny korytarz oświetlony paroma paskudnymi jarzeniówkami. Nerwy zdążyły opaść, jednak strach już chyba na dobre zagrzał sobie miejsce w jej podświadomości. Na dobrą sprawę nigdy się go nie pozbyła, niemal na każdym kroku czując jego lodowate liźnięcia.
W tamtym momencie dziękowała, że ktoś na ich drodze postawił tę drobnej budowy kobietkę o iście kocich oczach, wysokich kościach policzkowych i obciętych na boba, ciemnoczerwonych włosach. Mary musiała być jakimś darem. Albo chociażby musiała mieć do czynienia z jakąkolwiek formą metafizyki, gdyż pojawiła się w ich życiu dość nieoczekiwanie. Mieszkała dwie ulice od ich kamienicy, w jednorodzinnym domu. Młodo wyszła za mąż i młodo również owy związek zakończyła. Nie układało jej się z partnerem, aż wreszcie doszli do wniosku, że łączy ich tylko nazwisko. Po tym rozstaniu, kobieta już nigdy nie była w trwałym związku, aż do momentu kiedy poznała Stevena. Prowadziła własną firmę, która dobrze radziła sobie na rynku. Spencera znała jeszcze za życia Diany, kiedy to powierzała jej papierkową robotę. Po wypadku kontakt się urwał, by odnowić się przez przypadek po kilku latach w jednym z londyńskich supermarketów.
            Mary nigdy nie wypominała Stevenowi przeszłości. Po prostu ją akceptowała. Dokładała natomiast wszelkich starań, by jego przyszłość była już tym normalnym etapem w życiu. Swoim wsparciem pomagała nie tylko jemu, a również i Livii, która od dawna potrzebowała dorosłej kobiety w swoim otoczeniu. Kiedy związek dawnej znajomej z jej ojcem okazał się być prawdą, wbrew pozorom, bardzo się z tego cieszyła. Widziała jaki ma ona wpływ na ojca, a coś w jej głowie wyraźnie mówiło, że jest on w dobrych rękach. Kolejny balast spadł z barków Olivii, gdyż miała wreszcie przy sobie kogoś do pomocy, kto w pełni rozumiał jej sytuację i sam od siebie próbował dołożyć wszelkich starań, by było lepiej.
Ciche westchnienie opuściło jej usta, gdy po raz kolejny w przeciągu dwudziestu minut wyciągnęła z kieszeni telefon. Podświetlony ekran informował o braku jakichkolwiek połączeń czy też wiadomości, na które tak bardzo czekała. Oparłszy głowę o zimną szyby, nacisnęła zieloną słuchawkę przy feralnym numerze. W świetle jarzeniówek, mogła dostrzec swoją mizerną twarz, odbijającą się w czystej tafli. Po drugiej jej stronie hulał natomiast wiatr, który porywał zielone liście i tarmosił nimi kilka metrów nad ziemią. W pomarańczowym blasku latarni dostrzegła jeszcze cień gałęzi wyginający po naporem powietrza, jednak jej umysł skupiony był na dźwięku w telefonie.
Zacisnęła palce na rękawie swetra, cicho modląc się, by wreszcie po drugiej stronie zabrzmiał jego głos, którego tak bardzo teraz potrzebowała. Przymknęła oczy, gdy dźwięk poczty głosowej uświadomił jej prawdę. I wtedy ten niepozorny dźwięk okazał się nie do udźwignięcia. Coś w jej wnętrzu ostatecznie pękło, a szept zawodu otulił jej uszy. Dziwne ukłucie pojawiło się między żebrami, gdzie nigdy nie chciała nic czuć.
Znowu nie było go przy niej, kiedy najbardziej go potrzebowała.
Po porcelanowym policzku potoczyłaby się kryształowa łza, gdyby drzwi do sali ojca nie otworzyły się, a w nich nie stanęła Mary.
- Chodź, Livka – zaprosiła gestem ręki, na co dziewczyna wlepiła w nią badawcze spojrzenie. – Nie martw się, nie chodzi o nic złego. Tata chce cię widzieć – uspokoiła ją, widząc przerażony wyraz twarzy.
Brunetka ruszyła więc w stronę uchylonych drzwi, skąd paradoksalnie biło ciepło, a wyciszony telefon wrzuciła do czeluści kieszeni, ze wszystkich sił starając się zatamować falę żalu, zalewającą każdą jej komórkę ciała.
Darlin' hold me in your arms. The way you did last night. And we'll lie inside. For a little while here.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz